Polowanie na Czarownice to horror, wyreżyserowany przez Dominica Sene.
Fabuła filmu jest urokliwie prosta - Mamy późne średniowiecze; okres niemal absolutnej władzy kościoła, rozkwitu Inkwizycji, wypraw Krzyżowych... i dżumy.
Po długich latach walk, odarci z wszelkiej ideologi i złudzeń co do sensu i wzniosłości krucjat, dwaj rycerze - Behmen i Felson wracają do domu. Na miejscu zastają jednak jeszcze więcej śmierci; Czarna Plaga dziesiątkuje ludność, a zdesperowane duchowieństwo próbuje zwalczyć zarazę we właściwy sobie sposób - wyłapując czarownice, które rzekomo sprowadziły zarazę.
Behmen i Felson szybko zostają schwytani i jako dezerterzy mogą spodziewać się tylko jednego wyroku... Los się jednak do nich uśmiecha: zamiast na stryczek, zostają wysłani do odległego klasztoru, jako konwojenci Anny - dziewczyny podejrzanej o to, że jest czarownicą odpowiedzialną za epidemię Czarnej Śmierci. To właśnie w klasztorze ma odbyć się sąd nad wiedźmą.
Rozpoczyna się więc długa, żmudna, pełna niebezpieczeństw i niewyjaśnionych wydarzeń podróż, w której oprócz dwóch rycerzy i czarownicy biorą udział jeszcze: drobny złodziejaszek, służący za przewodnika (na takiej samej zasadzie jak nasi krzyżowcy - współpraca albo w czapę), prawy rycerz Eckhart oraz młody chłopak, pragnący zostać rycerzem i wziąć udział w Krucjatach. Ta wyprawa będzie dla nich prawdziwą próbą sił i charakteru... Ale czy na pewno?
Podczas oglądania odniosłem niepokojące wrażenie, że 80% całego budżetu produkcji zainkasował Nicolas Cage, wcielający się w postać dzielnego Behmena, 10% Ron Perlman, grający Falsena a resztki, które zostały poszły do podziału między reżysera, scenarzystów, pozostałą obsadę, mistrzów od efektów specjalnych i całego batalionu ludzi, biorących udział w tworzeniu filmu. Efekt końcowy można by skwitować jednym zdaniem - Wy udajecie, że nam płacicie, więc my udajemy, że pracujemy.
Wszystko w tym filmie trąci tandetą - fabuła ekstremalnie prosta, pełna błędów, braków i okrojona z wszelkich możliwych "smaczków" (nie licząc oczywiście "zaskakującego zwrotu akcji" na końcu filmu), sceny batalistyczne których nie powstydziłby się najwyżej szkolny teatrzyk, rekwizyty sprawiające wrażenie odpadów z ostatniego Robin Hooda, porażające swoją nijakością - żeby nie powiedzieć: żałosną grafomanią - dialogi, sceny odgrywane tak bardzo "na odwal się", że już nawet szkolny teatrzyk by się zawstydził i w końcu efekty specjalne robione prawdopodobnie w Windosowskim paincie. Jest jeszcze plączące się gdzieś pod nogami przesłanie moralizatorskie, pełne sztucznego patosu i wydumanego idealizmu.
Jeżeli ktoś nastawia się, że obejrzy kawał naprawdę porządnego kina w imponującym stylu, to się grubo rozczaruje.
Polowanie na czarownice, to niszowy film klasy B, pełen tandety i błędów. Jestem niemal pewien, że gdyby nie dwa głośne, choć niezbyt czysto brzmiące nazwiska - Cage i Perlman, "Polowanie..." zaległoby na cmentarzu pełnym tego typu rupieci bez żadnego rozgłosu.
I osobiście uważam, że była by to ogromna strata, gdyż film, mimo całej swojej "brzydoty" bardzo mi się podobał. Reżyserowi udało się stworzyć obrzydliwie realistyczny i dołujący klimat naszej starej, cholernej Europy, z czasów, gdy ulice cuchnęły fekaliami wylewanymi prosto na bruk oraz spalonym mięsem czarownic, a co krok można było się potknąć o zadżumionego trupa. Nie zabrakło też mrocznego klimatu okultyzmu, magii, piekielnych mocy dających o sobie znać niemal zza każdego krzaka... A to przecież w horrorach najważniejsze - poczuć klimat; odnieść to cudownie niepokojące wrażenie, że lada moment i nas spotka los bohaterów.
Pod tym względem "Polowanie na czarownice" nie zawiodło.
Oddaję też hołd Cage'owi i Perlmanowi, ze mimo swojego prestiżu mają odwagę grywać w takich bublach. Bo przecież żaden z nich nie musiał się na to pisać.
O Cage'u się słyszy wiele złego - "aktor jednej miny", gra w samych gniotach, ośmiesza się, et ceterum, et ceterum. Ja się nie zgadzam z tymi sloganami. Dla mnie Cage jest aktorem bardzo dobrym i wyrazistym, choć w "Polowaniu..." rzeczywiście trudno powiedzieć, by imponował kunsztem aktorskim.
Perlman również jest świetnym, rozpoznawalnym i zasłużonym aktorem (tak wiem - grywał w jeszcze gorszych szmirach) więc pozwolę sobie twierdzić, ze "zniżanie się" przez obu Panów do gry w tym filmie tylko dowodzi ich klasy. No i nie zapominajmy, że tylko ich nazwiska wypromowały film, a to też o czymś świadczy.
Na koniec przyznam się szczerze, że i w samej szmirowatości tego filmu było coś urzekającego - powiew świeżości po wszystkich wspaniałych mega-produkcjach made in Hollywood? Zapach starej, zagraconej szafy, pełnej zabawek z dzieciństwa? A może sentyment do takiej samej jak ja ciamajdy, próbującej nieudolnie naśladować tych naprawdę Wielkich?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz